
Różnimy się bardzo między sobą. Nie ma też na świecie dwóch takich samych relacji. Podobnie też ilu jest ludzi, tyle sposobów modlitwy – tym bardziej, że Bóg, który jest niezmierzony, z każdym z nas spotyka się inaczej. Choć pewne elementy możemy mieć wspólne bądź podobne, każdy do tego „własnego” sposobu modlitwy musi dojść sam. Tu nie ma sztywnych reguł.
Co więcej, tak, jak kształtują się i zmieniają pod wpływem czasu i wydarzeń nasze ludzkie relacje, tak też wraz z nami zmienia się nasza modlitwa. Kluczowy zawsze pozostaje ten sam cel: abym się z Bogiem spotkał, z Bogiem żywym! I choć prawdziwa miłość zakłada bezinteresowność (i dobrze byłoby, gdybym umiał się modlić bez względu na to, czy mnie to satysfakcjonuje czy nie), to jednak jesteśmy zobowiązani do tego, aby weryfikować, czy modlitwa w nas owocuje. Bo to nam, a nie Bogu jest ona potrzebna.
Twoje czy moje?
Jak odkryć własną ścieżkę modlitwy? Który sposób modlitwy jest „mój”? „Mój” będzie ten, który mnie najbardziej przemienia i zbliża do Pana. Dobrze jest czasem poeksperymentować, odejść od ścieżek, które dobrze znamy, i nie bać się tego. Możemy się zdziwić, co będzie dla nas najbardziej owocne.
Dla jednych będzie to adoracja, dla kogoś innego różaniec, jeszcze dla kogoś modlitewne czytanie Pisma Świętego, czyli lectio divina, albo modlitwa Jezusowa. Ktoś inny się odnajduje w spontanicznym uwielbieniu, w modlitwie językami albo nawet modlitwie tańcem. Metoda jest tylko środkiem do celu. Próbując po trochu tego lub innego sposobu, warto pamiętać o prostym kryterium: Czy mnie to karmi? A gdy już znajdę swoje życiodajne źródełko, dobrze byłoby przy nim rozbić swój namiot i zostać tu trochę dłużej. Tak długo, dopóki źródełko bije
Nieśmiało wtrącę osobisty wątek. Miałam trudność z indywidualnym odprawianiem Drogi Krzyżowej. Nie chciałam z niej rezygnować, bo temat Męki Pańskiej wart jest poświęcenia mu modlitewnej uwagi. Gdy przyjrzałam się temu, co było tu dla mnie najtrudniejsze – a były to przede wszystkim formuły na początku i końcu każdej stacji, trochę mnie to męczyło – zaryzykowałam zmianę. Ponieważ już kiedyś odkryłam, że „moja” jest modlitwa Jezusowa, zrezygnowałam z tradycyjnej formy i przechodząc od stacji do stacji, zaczęłam się modlić: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną”. To było to, czego pragnęłam! Skonsultowałam to wydarzenie ze spowiednikiem i od tamtej pory tak się modlę podczas indywidualnej Drogi Krzyżowej. Oprócz tego odkryłam, że bardziej owocne niż odprawianie Drogi Krzyżowej jest dla mnie rozważanie Męki Jezusa w Słowie Bożym. I choć podziwiam niejedną z moich sióstr w klasztorze, które w Wielkim Poście codziennie modlą się przy stacjach Męki Pańskiej – ja mam inną drogę.

Trochę o czasie
Trudno mówić o owocach i o poważnej więzi z Bogiem bez regularności i wytrwałości. Nieśmiertelny argument: „Nie mam czasu” już dawno został obalony, ale niestety ciągle zmartwychwstaje – a nasz pędzący czas temu sprzyja. Na wszelki wypadek zatem przypomnijmy: To Bóg jest Stwórcą i Panem czasu. On daje nam go tyle, ile daje nam zadań. Jeśli w mojej codzienności mam za mało czasu, to najprawdopodobniej ten nadmiar nie pochodzi z woli Bożej i sam zgodziłem się na przyjęcie zbytnich ciężarów. Nie mówimy tu o czasach wyjątkowych, które chwilowo rozbijają nasz rytm (o tym będzie następnym razem), ale o tym, co jest powszednie. Jeśli nie mam czasu na modlitwę, trzeba coś odpuścić, z czegoś zrezygnować. Na rzeczy ważne czas się znajdzie zawsze.
A im kto ma mniej czasu, im bardziej jest zajęty, tym więcej powinien się modlić i paradoksalnie doświadczy, że zyskuje więcej czasu na swoje zadania. Kto nie wierzy, że to tak działa – niech spróbuje i sam się przekona.
Bóg kocha prostotę

Jak zostać człowiekiem modlitwy? I co to w ogóle znaczy? Człowiek modlitwy to człowiek, który… się modli! Eureka! Ale modli się na serio, to znaczy jego modlitwa jest czasem autentycznego spotkania z Bogiem. Dlatego najważniejsza jest praktyka. Po prostu: Módl się. Mogę mieć pewność, że jeśli mam pragnienie i wolę trwania na modlitwie – to przecież tym bardziej Bóg ma takie pragnienie! Trzeba ufności wobec Ducha Świętego, który wie, jak mnie poprowadzić.
Św. Ignacy Loyola miał godny wspomnienia tu zwyczaj: po modlitwie zastanawiał się nad tym, jak mu ona „poszła”. Przyglądał się temu, jakie owoce z niej wynosił, co mu pomagało, a co przeszkadzało. Wyciągał wnioski i zapisywał je jak pilny uczeń w szkole Mistrza.
W procesie modlitwy ciągle jesteśmy nowicjuszami. Znaczy to, że nigdy nie mogę powiedzieć, że już osiągnąłem wszystko. Ale znaczy to też, że mogę się uczyć – i może być coraz lepiej.
Jedna fundamentalna przypominajka: Modlitwa jest łaską. Doświadczyć Boga w spotkaniu z Nim jest Jego darem i inicjatywą. Oby tylko Pan nie musiał robić mi wyrzutów: „Chciałem do ciebie przyjść, ale nie dałeś mi przestrzeni…”.
„Rozciągliwość”
Nawet przy największych chęciach i „duchowym głodzie” czas stricte na modlitwę mamy ograniczony. Resztę zajmuje „szara” codzienność. Czy musi jednak być „szara”? Taka zupełnie inna, oderwana od modlitwy?
Św. Franciszek i wraz z nim św. Klara powtarzali, aby „nie gasić ducha świętej modlitwy i pobożności, któremu powinny służyć wszystkie sprawy doczesne” (2Reg 5,2; RegKl 7,2). To znaczy unikać tego, co mnie „wysusza”, spłyca, rozbija, „gasi” duchowo. Nie mówiąc już o wszystkim, co sprowadza na grzeszne ścieżki, i o współczesnej pladze pośpiechu (który jest dobrym narzędziem Złego), jest to sprawa równie indywidualna jak własna („moja”) forma modlitwy. Autorefleksja i rozeznanie – mile widziane.
Mamy tutaj też akcent pozytywny: można zrobić naprawdę wiele, aby moja modlitwa zaczynała się, ale się nie kończyła. Nazwijmy to „rozciągliwością”.
Jedną z takich form – bardzo prostą – w „rozciąganiu” modlitwy jest stawanie w Bożej Obecności. I niekoniecznie potrzeba do tego słów. Oprócz spraw „gorących”, w których wołamy do Pana o ratunek, w ciągu dnia jest mnóstwo sytuacji, w których można przywołać Bożą obecność, w duchu się do Niego zwrócić.
Czekając na autobus lub na zagotowanie się wody na herbatę, stojąc w kolejce w sklepie, myjąc zęby – to są „tylko” minuty, a nawet sekundy. Ale można je pomalować „złotą farbą” zwrócenia myśli i serca do Boga. Zwykle takie momenty nam umykają, zwłaszcza że dziś wielką konkurencją dla wykorzystania tych krótkich chwil jest smartfon…
Do „rozciągania” idealnie nadaje się Słowo Boże. Jeśli mam w swoich duchowych zasobach czas poświęcony na czytanie lub modlitwę Pismem Świętym, mogę zabrać przemodlone Słowo w dalszą podróż. Może to być rytm dzienny – jeśli codziennie medytuję np. nad liturgią Słowa. Wtedy zapisuję sobie jeden wybrany werset z liturgii i staram sobie o nim przypomnieć w ciągu dnia lub przynajmniej przy wieczornej modlitwie. Sprawdzi się też dobrze rytm tygodniowy, jeśli np. medytuję raz w tygodniu. Mogę wybrać sobie jeden psalm (a kolejnej niedzieli następny) i stąd brać jakiś wers. Bardzo pomaga umieszczenie tego fragmentu w jakimś widocznym miejscu, np. na biurku. Noszenie w pamięci i powtarzanie wersetów biblijnych to praktyki mocno zakorzenione w tradycji Kościoła i zwane są ruminatio, czyli przeżuwaniem. Stąd czasem mówi się, że wzorem życia Słowem Bożym są… krowy – bo ciągle przeżuwają 🙂 Taki krótki werset, który łatwo sobie przypomnieć, staje się jakby kotwicą wrzuconą w morze codzienności, żeby nie znosiło mojego „statku”, gdy przyjdzie burza. A że jest to Słowo samego Boga, które jest skałą (Mt 7,24), nie tak łatwo okoliczności będą mnie rozbijać.
Pan szuka dostępu do naszego serca. Stoi u drzwi i kołacze, a kto Mu otworzy, ten będzie z Nim ucztował (por. Ap 3,20). Skoro tak się sprawy mają, pomyślmy tylko, co On zrobi dla tego, kto Go usilnie szuka i kołacze u Jego Serca. On obiecał, że „będzie mu otworzone” (Łk 11,10) – dostęp do głębi Jego Serca…